Astalift – pierwsze wrażenia i recenzja

 

IMG_9315

Astalift to marka, która powstała kiedy FujiFilm samo już nie wiedziało co ze sobą zrobić na nowym rynku fotografii cyfrowej. Zamiast się poddać, uznali, ze skoro mają jednych z najlepszych chemików na świecie mogą zawojować rynek kosmetyków. Ta idea do mnie przemawia. Mam poczucie, że dobrze jak formulacją kosmetyków zajmują się profesjonaliści. Długo już byłam ciekawa jak im to wyszło, więc kiedy zobaczyłam ten startowy secik w całkiem przyzwoitej cenie, już nie było odwrotu i w radosnych podskokach pobiegłam do kasy oddać im moje ciężko zarobione pieniądze 😜✌️😂

W zestawie było 30ml Jelly Aquarysta rejuvenating concentraye (którym byłam najbardzoiej zainteresowana), 15ml Replenishing Day Cream, 15ml Regemerating Night Cream, 7ml Nurturing Eye Cream i 30ml Complete Makup Remover Oil.

Składy, na pierwszy rzut oka, wyglądają mało zachęcająco- są długie i skomplikowane- no ale najlepsi chemicy wiedza co robią, co nie? 😉

Dla mnie najbardzoj ekscytującym składnikiem lini jest ich flagowa nano astaxanthin, czyli rozwinięty w 2007r. superprzeciwutleniacz pozyskiwany w tym przypadku z alg haematococcus pluvialis oil. Pierwszy raz słyszałam o niej na tej pierwszej hype’owej fali jakoś ok 2010 roku. Od tamtej poty badania zdają się potwierdzać jej cudowne właściwości, więc szukam sobie jeszcze jakiegoś dobrego supelentu z astaksantyną. Próbował ktoś?

Dodatkowo w linii mamy ich kolejny kamień milowy wprowadzony na rynek w 2010r czyli ‚human type nano ceramide’, które powinny wspaniale dbać o barierę naskórkowę jednocześnie promując przenikanie innych dobrodziejstw zawartych w formulacji.

W składach jest też niestety sporo dziwnych składników, min. parabenów (szczególnie krem na dzień w nie obfituje). Postanowiłam jednak mimo to dac im szanse, tłumacząc sobie, że przeciez formulacja jako całość robi robotę, a najlepsi chemicy świata wiedza co robią… napewno lepiej niż ja, przeciętny czytacz składów posiłkujący się cosDNA 😉 W końcu nawet cudowne składniki źle połączone, w nieodpowiednich pH, bez promotorów przenikania guzik nam dadzą. No więc ducha nie traciłam nawet czytając listę dziwactw w INCI.

IMG_9316

Moja skóra czuła się naprawdę dobrze, kiedy zaczynałam testy. Co więcej czuła się naprawdę dobrze od naprawdę długiego czasu. Wrażliwość i gra naczyniowa mocno wyciszona, właściwie brak wyprysków czy innych niespodzianek. Upragniona równowaga na, którą długo pracowałam.

No a teraz do rzeczy.

Postanowilam testować zestaw na raz, na początku odważnie, bez żadnych dodatków dokładnie tak jak producent przykazał, żeby nie modyfikować działania. No ok, dodałam do rutyny tylko piankę oczyszczającą jako 2gi krok oczyszczania, bo sam olej to dla mnie za mało. Drugiego dnia trochę się złamałam i włączyłam jeszcze esencje, bo moja skóra była lekko podrażniona i brak jej było nawilżenia, a nałożenie galaretki na oczyszczoną twarz nawet przy próbie zachowania reguły 3sek., lub choćby zrobienia tego szybko i bez naciągania twarzy było zwyczajnie niemożliwe. A to dla tego, ze jej konsystencja jest naprawdę dziwna- to autentyczna galaretka jak kiepski sklepowy dżem (zapach konfitury z róży jeszcze podbija ten efekt 😜😂 ). Po chwili, kiedy galaretka rozgrzeje się na skórze robi się bardziej płynna- wtedy można wklepać, ale rozgrzanie jej w palcach troszkę trwa- na pewno dłużej niż 3sek.

Efekt kosmetyczny na skórze był dla mnie nieprzyjemny- jest lepka niczym guma arabska… Na szczęście Jelly Aquarysta po chwili klepania wchłania się bez śladu (celowo piszę, że się wchłania, a nie zastyga bo naprawdę mam wrażenie, że promotory przenikania w formulacji robią swoje – kilka razy przeprowadzałam test spryskując twarz wodą termalną i różnymi mgiełkami – lepkość nie wracała, tak jakby na skórze nie było nic), zostawiając skórę matową i co mega mnie zaskoczyło, widocznie zwężając pory- a tego producent nawet nie obiecuje 😉

No to teraz uwaga, żarty na bok 😜😅🙃 czas na dowody 😜😘 Przedstawiam Wam moje pory na czole i bliznę (niczym u Harrego Pottera) 😅😱😱😱 Pierwsze foto tylko z Benton fermentation esence, stąd błysk 😉 2 pozostałe z galaretką Jelly Aquarysta. W moim odczuciu efekt jest wyraźny- i nie jest to sylikonowe wypełnienie w stylu primera czy dobrego filtra (którym to efektem również nie gardzę ;), to jest autentyczne ściągnięcie, przy jednoczesnym efekcie nawilżenia. Można więc domniemywać, że długofalowo pomoże porom odzyskać młodzeńczą sprężystość i elestyczność. (Na fotach moja Cera jest zaczerwieniona, po intensywnym oczyszczaniu z Foreo i peelingiem kawitacyjnym- może kiepski dzień na foty, ale chce już Wam w końcu opublikować ten post, bo świat potrzebuje tej wiedzy asap! 🙃😘❤️)

Niestety moje początki z Jelly Aquarysta, nie były tak kolorowe… Teraz niemal pieje z zachwytu, ale kiedy zaczęłam pierwszym zauważonym przeze mnie efektem było niestety uwrażliwienie i rozgrzanie skóry. Subtelene, ale odczuwalne. Jeśli ktoś ma mało reaktywna skórę, bez naczyniowych problemów być może wcale tego nie odczuć, ale u mnie, naczynkowca, rozgrzewanie wywołuje, delikatnie mówiąc, poważny niepokój. Trochę mnie to zniechęciło, bo Wit.C ma stałe miejsce w mojej pielęgnacji i nie spodziewałam się tak nasilonej gry naczyniowej i podrażnienia. Po kilku dniach było tylko odrobinę lepiej- może technologia Astalift naprawdę jest tak zaawansowana, ze przenikanie tej Wit.C jest tak znacząco większe niż przy innych formulacjach?… A może po prostu zwyczajnej mnie podrażnia..? Nadal oczywiście nie mam pewności co było przyczyną, ale niewątpliwie galaretka rozgrzewała i drażniła- poza tymi zwężonymi po wchłonięciu porami, nie przekonywała mnie. Rzuciłam w kąt, ale kolejny raz okazało się, że mam naturę masochistk- po tygodniu na wyciszenie skóry, wspanałomyślnie dałam Astalift drugą szansę 😜😂

I całe szczęście! Nadal już w chwilę po nałożeniu Jelly Aquarysta, moja twarz się rozgrzewała i zaczerwieniała, ale mniej niż przy pierwszych próbach, co więcej z dnia na dzień było lepiej. A zanim zrobiło się lepiej ratowałam się mgiełkami i wodą termalną, brałam głęboki oddech i jak mantrę powtarzałam sobie, ze przecierz  ‚rejuvenating’ i że ‚concentrate’ i że astaxantyna, no i te zwężone pory…, tylko to sprawiło, że nie kolejny raz nie rzuciłam tych galaretek w kąt. Myślę, że to grzanie i czerwienienie faktycznie mogło być efektem podkręconego promotorami wchwłaniania ascorbyl palmitate, czyli estra Wit. C, który w sumie powinien być przecierz łagodny (i taki był w produktach, które wcześniej używałam).

Finalnie zużyłam 30g galaretki dla masochistów i… nazwijcie mnie stukniętą- jak mi się uda to kupię tego więcej 😜😂😂😅❤️

Spektakularne dla mnie było zwężanie porów, bo to naprawdę wplywa na ogólna teksturę skóry, wygładza, skóra jest zdrowo napięta. No i na pewno długofalowo Wit.C i astaxanthyna to dobra inwestycja- w końcu przeciwutleniacze to obok filtrów podstawa pielęgnacji anty aging. Astaxanthyna jest tym bardziej interesująca, że niejako przy okazji pomaga odzyskać inne przeciwutleniacze.

Pod galaretkę cały czas kładłam Fermentation Esence z Bentona. Na galaretkę z kolei, mniej więcej co 2gi dzień, Rose hip oil z likopenem z Trilogy, który wg doniesień naukowych powinien działać synergiczne w połączeniu z astaxanthyną, zamiennie z ampułką nawilżającą. Potem już tylko krem Astalift z tej samej linii odpowiednio na dzień i na noc – w lecie takie nawilżenie jest dla mnie wystarczające.

– dodatkowo oczywiście to co zwykle czyli filtry UV, peelingi kawitacyjne, masaże i akupresura, maski w płachtach

Kren na dzień całkiem przyjemnie zaskoczył mnie właściwościami kosmetycznymi, ale dalej mam poważne wątpliwości czy naprawdę potrzebuje 3 różnych parabenów w swoim składzie…? No nie przekonuje mnie to :/ Sam krem jest bardzo gęsty, a nawet twardy jak masło, do tego ciężki i wymaga rozgrzania w palcach przed aplikacją i wklepaniem. Wchłania się jednak zaskakująco szybko i nie pozostawia żadnej tłustej warstwy. Skutecznie i na wiele godzin zamyka wilgoć w skórze. Gdyby nie te parabeny byłby moim faworytem.

Krem na noc jest na pierwszy rzut oka bardzo podobny w konsystencji- ciężki, gęsty i odżywczy. Bardziej jednak siedzi na skórze, trochę jak sleeping pack- czułam tą okluzyjną, tłustą warstwę cały czas, moje włosy przyklejaly się do niej- efekt daleki od kosmetycznej elegancji 😜😂- na mojej skórze pewnie lepiej sprawdził by się w zimie, a z kolei osoby o suchej skórze mogą się zakochać w tym miodowym efekcie.

Krem pod oczy- konsystencja jest dość ciężka i tłusta- siedzi sobie na skórze i właściwie się nie wchłania 😅… nigdy. Autentycznie- po kilku godzinach nadal jest widoczna i odczuwalna tłustawa lepka warstewka. Zapach różanej konfitury jest tu najsłabszy, ale jednak wyczuwalny- jeśli ktoś lubi to będzie zachwycony, ja akurat fanką nie jestem. Szczęśliwie jest to naturalny aromat rosehip oil. Kremu nie polubiłam, nic a nic. Odkładam na bok, bo kremów pod oczy mam całą szufladę i spróbuje w zimie, bo wydaje mi się strzałem w 10 na wieczór na snowboardzie 😜😂🏂🏂🏂

IMG_9438.JPG

Cala linia przez, czy może raczej dzięki, zawartości astaxantyny lekko barwi skórę na pomarańczowo 🍊🍊🍊😂 Mam wrażenie, ze przy ciemniejszej karnacji będzie to efekt ożywienia skóry, przy bledszej cerze efekt jest zwyczajnie zabawny. Na szczęście bardzo krótkotrwały.

W moim odczuciu ekipa Astalift spisała się całkiem ok i jednocześnie przy takim zapleczu naukowym i technologicznym oczekiwałabym, że pozbędą się ze składów parabenów i innych niepotrzebnych czy wątpliwych komponentów.

Stosowaliscie coś Astalift lub może coś z astaksantyną? Kosmetyk, suplement? Co o tym myślicie? Jestem ciekawa Waszych opini 😘

Peace, Love & Sun Screen 😘🙃✌️

a Ty, jak myślisz?